Blade Runner: WARCZENIE! SKOMLENIE… (fanfiction)
- dramalamaonline
- 23 maj 2020
- 7 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 29 paź 2020
1.
Mówią, że Bóg jest dobrem i kocha wszystkie swoje dzieci. Patrzę na to miasto. Jestem jego najuważniejszym obserwatorem. Jeśli Bóg jest dobrem, to Gotham City jest białą plamą na mapie jego stworzenia. Dbam o to, by nie umknął mi żaden szczegół. Przemierzam dachy. Czaję się w uliczkach. Infiltruję budynki. Nie widziałem wiele dobra. W mrokach Gotham łatwo o nim zapomnieć.
Za to zło… wcale nie jest Szatanem. Nie, to tylko ludzie noszący jego maski. Przeciwko nim prowadzę swoją krucjatę. Uwielbiają paradować po ulicach w istnym karnawale zbrodni. Zasiewać strach w ludzkich sercach. Przebrałem się za jednego z diabłów. Chciałem zrozumieć naturę zła skrywającego swoje ludzkie oblicze. Ono przybiera jednak coraz to nowe maski. Powiadają też, że jeśli w Gotham jest prawdziwy Szatan, to jestem nim właśnie ja.
Gotham. Moje miasto. Na skraju szaleństwa. Pełne ludzi, którzy dawno utracili nadzieję. Żywy organizm toczony nowotworem. Kocham je, pomimo to. Umrę dla niego. Wiem, że kiedyś dla niego umrę.
Może byłem zbyt dumny. Może za bardzo uwierzyłem w swój majestat. W swoje wszystkowidzące oczy. Bóg przeoczył Gotham City. Ja przeoczyłem, że narodziło się w jego ciemności nowe zło. Dotknęło maluczkich. Nie pragnęło poklasku. Swoje spektakle odgrywało na opuszczonych scenach. Przeoczyłem to. Nie dostałem zaproszenia. Zło potrzebuje przedstawienia, bo chce ukryć za maską i dekoracjami swoją ordynarność. Demaskuję je. Odsłaniam jego brzydotę. To, co wtedy widzę okazuje się banalne. Zawsze tak jest.
Jednak nie tym razem. Tym razem nie dostałem biletu. Nie mogłem zagrać głównej roli. Kiedy stałem się taki małostkowy? Tym razem musiałem zejść ze sceny w kulisy. On tam był. Czekał za maską.
Ktoś w Gotham City od kilku miesięcy zabijał psy. Wybierał te, które towarzyszyły bezdomnym w ich włóczędze przez resztę swojego życia. Masakrował je stalową rurką. Katował na oczach ich właścicieli. A ja nie usłyszałem jak skamlą.
Byłem wściekły. Postanowiłem zdemaskować szatana, który jak zwykle okaże się tylko złamanym człowiekiem.
Postanowiłem odpowiedzieć. Zacząłem warczeć!
2.
Ścigałem Zsasza. Szalony nożownik wziął sobie na cel dom starców. Zaszlachtował nieliczny personel, w tym wolontariuszy. Dla niego bez różnicy do kogo należy mięso, które tnie. Nie chciał okupu. Ogłosił, że wyświadcza Gotham przysługę. Uwalnia je od odoru psującego się ścierwa, który niesie się z tego miejsca po całym mieście. Uwalnia stado od jego najsłabszych przedstawicieli. Co godzinę zabijał jednego ze staruszków. Nim tam dotarłem, kilka nowych blizn ozdobiło palimpsest jego ciała. Każda ofiara otrzymywała swoisty nekrolog na jego poznaczonym bliznami ciele. Zsasz je kolekcjonował. Wpadłem przez okno. Szamotaliśmy się chwilę. Ciął mnie na wysokości oczu. Krew zalała mi pole widzenia. Rzuciłem się na niego na oślep i obaj wypadliśmy przez okno w zaułek poniżej.
Gliny dopadły nieprzytomnego nożownika. Ja umknąłem chwilę wcześniej w głąb zaułka. Wtedy, przez zakrwawioną maskę, ujrzałem pierwszą ofiarę. Krwawą miazgę, która kiedyś była psem. Odszedłbym. Szczęk butelek zatrzymał mnie jednak. Bezdomny wygramolił się z kontenera na śmieci. Był przerażony i to nie mnie się bał.
„Batmanie, on chodzi tam, gdzie nikt poza bezdomnymi nie chadza. Śmieje się nam w twarz. Odbiera nam naszych jedynych towarzyszy. I robi im… to. Czemu nas nie pilnujesz Batmanie? My tu jesteśmy. Żyjemy tu. Psy są naszymi towarzyszami niedoli. Czemu nas nie widzisz? Czemu nie bronisz? Wiele jest takich zaułków. To śmietniki tego miasta. A my jesteśmy tu wyrzucani żeby zgnić. Może i mieliśmy przed sobą wybór i źle wybraliśmy. Ale te psy? Im nikt nie dał żadnego wyboru. Kto chodzi tymi błędnymi uliczkami i zabija najbardziej niewinnych i bezbronnych? Dorwij go! Zobacz nas! Jeśli nie ty, to kto w tym przeklętym rynsztoku to zrobi?”
Biały punkt na mapie Gotham. Czas było dorysować nowy obszar. Kartografia obłędu. Ruszyłem tropem tego świra. Bezdomni nadali mu przydomek Nocny Spacerowicz. Nocą wyprowadzał psy na spacer z tego świata.
3.
Byłem spóźniony. Zawsze o włos. Pusty wzrok naznaczony utratą. Wbijał się w moje poczucie winy i dumy. Za każdym razem kiedy zastawałem tych biedaków lamentujących nad zwłokami ukochanego psa. To jedyne co mieli. Zatem tracili wszystko. Spóźniony, zawsze spóźniony. Bezsilny. Nie dostrzegałem w porę czegoś ważnego. Myślałem, że znam już wszystkie sposoby, jakimi Gotham chce mnie dręczyć. Bardzo nie lubię się mylić. I chyba pierwszy raz odkąd jestem strażnikiem tego miasta zgubiłem drogę. Uliczki mnie zwodzą. Jest tyle ukrytych zakamarków, w których rozkwita beznadzieja i strach. Z dachów nie dostrzegę robactwa, bo pełza tylko pod osłoną nocy. Myślałem, że jestem Nocą. Myślałem, że jestem Gotham. Byłem Błędnym Rycerzem w labiryncie niepochwytnego i przebiegłego zła. Najgorszego, bo odbierającego niewinnym istotom wiarę w człowieka. Tutaj chyba tylko psy potrafiły jeszcze spojrzeć z miłością na swojego człowieczego pana. Nikt inny nie spogląda tutaj drugiemu w oczy. Boją się tego co zobaczą. W niebo mają odwagę spojrzeć tylko ofiary zbrodni. Czekają w nadziei, że sfrunę z niego na rozłożystościach peleryny jak upadły anioł i wybawię ich ode złego. Czemu to do mnie się modlą, Boże, a nie do ciebie? Czyżby Szatan wydawał się im bliższy, bo ma odwagę chadzać tymi samymi ulicami?
Narzędzie zbrodni: stalowa rurka. Przyczyna śmierci: wielokrotne uderzenia zadane z ogromną siłą. Miejsca zbrodni: zaułki, ślepe uliczki, opuszczone tunele, zapomniane place, śmietniki. Świadkowie: bezdomni, często pod wpływem alkoholu i przymierający z głodu. Brak odcisków palców. Zeznania świadków: wielki, zgarbiony facet w koszuli nocnej. Przychodzi znikąd. Psy kulą się na jego widok. Skomlą. Jakby był samcem alfa. Podchodzi powoli. I bije. Bezdomnych zostawia, by patrzeli. Potem odchodzi bez słowa. Wszyscy zgodnie twierdzą, że nie ma twarzy. Kiedy pytałem czy nosił maskę, nie umieli odpowiedzieć. Jeden z nich miał odwagę spojrzeć w oblicze kata spomiędzy dłoni, którymi zakrywał twarz. Rzekł do mnie: „Maskę? O nie. To była jego prawdziwa twarz. Maskę to on zdjął już zanim zaczął zabijać”
Do tej pory pod maską szaleńca zawsze odnajdywałem człowieka. Teraz to szaleniec zrzucił maskę człowieczeństwa i wkroczył w ciemną uliczkę swojej egzystencji.
Warczałem z wściekłości za każdym razem, kiedy przybywałem spóźniony. On znał plan Ukrytego Gotham. Kiedy ja kluczyłem i gubiłem trop, on już umykał sobie tylko znanym przejściem. Kiedy odnajdywałem kolejne ofiary, były jeszcze ciepłe. Ich ciałami wstrząsał nieraz pośmiertny dreszcz Mózg był już strzaskany. Mięśnie jeszcze nie przyjmowały do wiadomości, że trzeba im umrzeć.
Batman zawiódł. Czegoś nie dostrzegał. Zatem zrzuciłem strój. Zamieszkałem pośród bezdomnych. Uczyłem się chadzać po Ukrytym Gotham. Jak człowiek, który stracił wszystko. W istocie bowiem, bez Batmana byłem tylko fasadą. Brucem Wayne’m. Sierotą. Złamanym dzieciakiem, któremu zastrzelono rodziców. Nie było Batmana. Miałem za to psa. Obszedłem wszystkie schroniska w Gotham. W ostatnim znalazłem tego, kogo szukałem. Przekonało mnie jego spojrzenie, pełne wyzwania i, przysiągłbym, zniecierpliwienia. Jakby to, że znalazłem go tak późno, było z mojej strony niefrasobliwością. Wabił się Cień.
4.
Mijały dni. Przestałem je liczyć. Za dnia spotykałem innych bezdomnych. Wyczuwali, że nie jestem jednym z nich. Powoli jednak poznawałem ich zwyczaje i ścieżki. Dramaty i wymówki. Pijaństwo i gniew. Głód i płacz. Milczenie i bezsilność. Wprowadzali mnie niechętnie w Ukryte Miasto, gdzie każda uliczka jest ślepa. Gdzie na końcu żadnego z tuneli nie ujrzy się światła. Cień podążał za mną. Wywąchiwał i odkrywał ukryte dla mnie nisze i przejścia. Wiódł mnie pośród tej krainy „nigdzie nigdzie”. Spałem w kartonach i kontenerach na śmieci. Czuwałem przy ogniskach rozpalonych w starych beczkach po ropie. Wypatrywałem Nocnego Spacerowicza spod sterty starych opon na tyłach fabryki.
Oglądałem Gotham od zaplecza. Zaczynałem dostrzegać szwy, którymi miasto poskładane jest do kupy. Zrozumiałem. Żeby mroczny majestat najpodlejszej metropolii świata mógł zapierać dech w piersi i wabić tutaj naiwne ofiary, musiało istnieć coś takiego. Miejsce, skąd niżej spaść już nie można. Nikt nie chce go dostrzec. Nawet Batman był na nie ślepy z wysokości swojego mrocznego tronu. Nigdy więcej ślepoty spowodowanej poczuciem winy! Moją domeną jest ciemność. Pozwoliłem żeby w tej ciemności głębszy jeszcze mrok się zrodził. Przemierzałem go, a prowadził mnie mój Cień. Dobre psisko. Patrzył na mnie tak, jak ojciec mógłby patrzeć na ukochanego syna. Jak mój tata patrzyłby na mnie, gdyby jeszcze żył.
5.
Na tyłach opuszczonej fabryki, w przemysłowej części Starego Gotham, znalazło mnie to, czego szukałem od wielu dni. Byłem bezdomnym. Lunatykowałem pośród nocnych widm dawnej świetności tej części miasta. Straciłem czujność. Zobojętniałem. Zacząłem zapominać powoli kim jestem i po co się tutaj znalazłem. Myślę, że on czekał właśnie na to. Pewnie od dawna mnie obserwował z sobie tylko dostępnych zakamarków. Czekał aż nie będę miał już niczego, na czym może mi jeszcze zależeć. Wtedy po mnie przyszedł. Popełnił błąd. Pierwszy i jedyny. Byłem na krawędzi tak wiele razy, że nauczyłem się na niej mieszkać. Porzuciłem fasadę panicza Bruce’a Wayne’a, miliardera, filantropa i playboy’a, który stał się bezdomnym i kroczył nędznymi ulicami i stałem się na powrót Człowiekiem Nietoperzem. Strój nie był mi potrzebny. Gadżety zostawiłem w jaskini. Przyszedłem tutaj po mroczny chrzest bojowy. Po wyższy stopień wtajemniczenia. Byłem gotowy. Kiedy wyłonił się z ciemności stanąłem z nim twarzą w nie-twarz. Był wielki. Spasiony. Koszula nocna splamiona krwią i lepiąca się do spoconego cielska. Śmierdział jak wszystkie śmietniki Gotham. Rzeczywiście nie nosił maski. Tam, gdzie powinny znajdować się spoglądające na mnie z nienawiścią oczy - nie było ich. Tam, gdzie miałyby znajdować się dyszące zgnilizną usta - nie było ich. Tylko tłusta, pofałdowana skóra. Przywykł chyba, że bezdomni kulą się przed nim ze strachu. Nie spodziewał się, że w imieniu ich wszystkich zadam mu cios prosto w tę bez-twarz. A potem kolejny, i kolejny, i kolejny. Jakbym okładał górę. Złapał mnie wpół i zaczął miażdżyć. Kiedy traciłem przytomność, uderzając z impetem w ceglany mur, myślałem tylko o tym, że zawiodłem. Tych wszystkich ludzi, którzy zawodzeni byli o jeden raz zbyt wiele. Te wszystkie psiaki, które zaufały o jeden raz za dużo. Zawiodłem. Cieniu, mój towarzyszu, uciekaj, uciekaj ile sił w łapach!
On cię zabije!
Epilog
Krew. Wszędzie pełno krwi. Nie mogę wstać. Chyba mam połamane żebra. Kręci mi się w głowie. Wspomnienia wirują i zlewają się w bezsensowną fantasmagorię. Ktoś zbliża się do mnie. Śmierć wydaje mi się w tej chwili jedynym racjonalnym rozwiązaniem. Słyszę jak się zbliża. Czuję już na twarzy jej ciepły oddech. Coś śliskiego pełźnie mi po policzku. Potem przeraźliwy ryk rozdziera mi uszy. Cieknie z nich krew. Nie od razu to do mnie dochodzi. Potrzebowałem chwili. To Cień liże mnie po rozbitej gębie i szczeka żebym wreszcie wstawał. Czas przecież iść. Tyle uliczek czeka, aby je oznaczyć jako swoje terytorium.
Cień za mnie stoczył tę walkę. Jak straszliwą, mogę się tylko domyślać. Kuśtykał na jedną łapę, stracił jedno oko. Sierść lepiła się od krwi. Pomścił swoich pobratymców. Nocny Spacerowicz zniknął i odtąd się nie pojawił. Jego ciała nie znaleziono. Patroluję ulice Ukrytego Gotham w nadziei, że jeszcze go dopadnę. Towarzyszy mi Cień. Odtąd jego szczekanie przegania też posępną ciszę mojej jaskini. To przyjaciel, którego zawsze potrzebowałem, chociaż nikomu się do tego nie przyznam. Nikt nie może oglądać Batmana od zaplecza. Tylko w majestacie ciemności nie można dostrzec szwów, które utrzymują tę wielką mistyfikację w jednym kawałku.
Kim był Nocny Spacerowicz? Jeśli nie uczestniczył w maskaradzie zła, kim był?
Przecież nie ma potworów. Są tylko skrzywdzeni ludzie noszący maski.
Nie ma bohaterów.
Pozostaje Szatan.

Comments