Vincent Tell: Przedwiośnie
- dramalamaonline
- 23 maj 2020
- 2 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 29 paź 2020
To jednak nie jest moja ulubiona pora roku. Stoję tak w gęstniejącym mroku, wsłuchując się w martwą ciszę i wpatrując w cień księżyca, ledwie widoczny na ponurej tafli jeziora. Zastanawiam się, jak to wszystko mogło się tak potoczyć. Jak to możliwe, że ludzie to jedyne zwierzęta, które tak bardzo nie potrafią okazywać wdzięczności i doceniać własnego szczęścia. Potrafią tylko wszystko niszczyć. Zepsuć. Zbrukać. Nawet to, co doskonałe, czyste, uświęcone!
Dziesiątki wiadomości, maili, bezlik esemesów. Żadnej odpowiedzi. Żadnej uśmiechniętej buźki. Żadnego nawet kurtuazyjnego "dziękuję" czy "pozdrawiam". Ale to mnie nie zrażało. Wierzyłem w potęgę wytrwałości i nie zamierzałem się poddawać. Mama zawsze powtarzała, że jak się czegoś bardzo pragnie i bardzo w to wierzy, to to się ziści! Musi ziścić!
A ja przecież wiedziałem, że to ta jedyna. Aż po kres. Matka moich dzieci. Słońce mojego życia. Przecież wciąż pamiętam jej uśmiech, kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłem. Taki pokrzepiający. Jak delikatne poklepanie po ramieniu. Jak obietnica. Obietnica tego, że teraz już wszystko będzie dobrze, że po tych ponurych tygodniach przedwiośnia, po tych wszystkich mrocznych latach po śmierci mamy, nareszcie nadejdzie wiosna, nasza wiosna!
Pamiętam, jak stałem tam pośród tych wszystkich szarych, byle jakich, pozbawionych cech osobniczych ludzi. Eliminowałem ich sztuka po sztuce siłą swojej woli, aż w końcu zostaliśmy tylko we dwoje. Bo tylko my się liczyliśmy. Ja i ona. Upajałem się tą chwilą, tym ułamkiem sekundy kiedy już wiedziałem - na pewno - że to właśnie ona. I kiedy zobaczyłem w jej oczach, że ona też wie.
Te dni, które nastąpiły później, były zupełnie euforyczne. Byłem, jak w transie – te pobudki szarym świtem, żeby zdążyć upiec dla niej owsiane ciasteczka i by mogła jeszcze ciepłe (choć już nie gorące!) zjeść je do porannej kawy. Te wycieczki na targ po młody szpinak i świeże owoce na pożywne smoothie, które dodałoby jej sił po całym dniu spędzonym w pracy. Cieszyłem się jak dziecko, wyobrażając sobie, jak musi być wdzięczna znajdując te dowody mojego oddania i troski przed swoimi drzwiami.
Choć dni zrobiły się już całkiem ciepłe, noce nadal są mroźne. Czuję, jak przechodzi mnie dreszcz i szczelniej otulam się kurtką. Niechętnie odrywam się od wspomnień tych ostatnich, cudownych siedmiu dni i wracam myślami do wydarzeń dzisiejszego wieczoru. Przecież jeszcze niedawno stałem tam, ukryty wśród dość gęstych, choć nadal bezlistnych brzóz, czekając na jej powrót z pracy. Obserwowałem, jak zbliża się powoli i jak jej idealna twarz sztywnieje i wykrzywia się w jakimś dziwnym grymasie na widok kubka ze świeżo wyciśniętym sokiem z pomarańczy, który zostawiłem chwilę wcześniej przy jej drzwiach. Widziałem, jak rozgląda się wokół i bardziej wyczułem, niż usłyszałem, jak z jej ust wydobywa się jakiś dźwięk. Najpierw cichy, potem coraz głośniejszy. Oniemiały słuchałem, jak krzyczy żebym zostawił ją w spokoju. Jak wrzeszczy, że jestem wstrętnym świrem, choć przecież nie może wiedzieć, że jestem tak blisko. W zasadzie tuż za nią. Dlaczego to robi? Dlaczego mnie odrzuca? Teraz już nie ma odwrotu. Bo, skoro uważa, że jestem wstrętny, postanawiam jej pokazać, jak bardzo się myli i stać się kompletnie odrażający.
Wzdrygam się mimowolnie i zrozpaczony zerkam na bagażnik samochodu. Dlaczego koniec miłości zawsze musi tak boleć…

Comments